niedziela, 30 listopada 2014

nadrabiam zaległości :)

Ostatni miesiąc minął mi ekstremalnie szybko - pierwsze dwa tygodnie na jeżdżeniu Jelenia Góra-Wrocław i załatwianiu miliona spraw związanych z rozpoczęciem pracy, specjalizacji i tym podobnych jakże ciekawych spraw :D
A od 17 listopada już z powrotem pracuję w szpitalu - zaczęłam specjalizację z chorób wewnętrznych, i jeśli ktoś chciałby mnie znaleźć, to należy szukać na drugiej internie, a najlepiej pytać o rudą :D chociaż już prawie jestem blondynką, to "ruda" przylgnęła pewnie na długo.
Pracy i pacjentów mam sporo, ale na szczęście wszyscy przesymaptyczni i niesprawiający problemów :) Do tego super zespół lekarzy, nie tylko na moim oddziale. W ogóle tyle miłych słów, uśmiechów, ile ostatnio od innych otrzymuje jest niesamowita :) Dlatego właśnie uwielbiam moją pracę - kontakt z ludźmi, ich uśmiechy dają mi mega dużo energii, którą cały czas staram się przekazywać dalej - moim pacjentow głównie :) Uwielbiam też moją pracę za to, że jak tylko wchodzę do szpitala, zapominam o wszystkich swoich bzdurnych problemach, moją głowę zajmują wyłącznie problemy innych. Rewelacyjna autoterapia :D

Na koniec trochę zdjęć z ostatnich wypraw - robionych nowym Jordankowym aparatem :)
















piątek, 31 października 2014

Wyprawa na Wysoki Kamień

W ostatnią sobotę postanowiliśmy wybrać się z Jordanem na Wysoki Kamień (1058m n.p.m.) - szczyt polecany nam już dawno, a znajdujący się w górach Izerskich - dojdziecie tam szlakiem ze Szklarskiej Poręby lub z zakrętu śmierci - my wybraliśmy zakręt śmierci. Czyli zakręt utworzony tuż przed II wojną światową, mający oprócz funkcji komunikacyjnych, pełnić także funkcje obronne - w otaczającym zakręt murku znajdowały się miejsca dla materiałów wybuchowych, które w razie dojścia tu wrogich wojsk miały wysadzić drogę w powietrze i odciąć dalszą drogę żołnierzom. Po wojnie niechlubną nazwę "zakrętu śmierci" uzyskał z racji częstych wypadków komunikacyjnych - zakręt ma 180stopni.
A poniżej moje ulubione zdjęcie zakrętu na dawnych pocztówkach.



Z zakrętu śmierci wyruszyliśmy w dobrych nastrojach, w pełnym słońcu i przyjemnym ciepełku, takim zupełnie nie-jesiennym :) Niestety już po około 15 minutach marszu dotarł do nas silny, zimny wiatr, a słońce i błękitne niebo zniknęły w chmurze, w którą właśnie weszliśmy. No i przeszedł nas lodowaty zimowy dreszcz... Przyspieszyliśmy kroku, co nie było proste, omijać musieliśmy bowiem dziury wydrążone w drodze przez dziki, a obecnie zalane deszczówką (tzw. kałuże ;)
Na wysoki kamień dotarliśmy po ok. 45 minutach marszu. Zziębnięci. No i z widoku nici. Wszędzie wokół biało. Dobrze, że było schronisko, w którym schroniliśmy się, popijając gorącą herbatę i pożerając jabłecznik :D

Jakaż radość ogarnęła nas po powrocie na zakręt śmierci, gdzie znów zobaczyliśmy prawie letnią pogodę :D

Hm, chyba jednak nie mam szczęścia do gór, albo może po prostu niespecjalnie się lubimy, przynajmniej w bezpośrednim kontakcie ;)

P.S. Udanej imprezy halloweenowej kochani :))



na szczycie !


nieśmiało ściągam płaszcz...





ale ze schroniska kiedyś trzeba było wyjść :(


a na dole taka pogoda :D

no i wreszcie widać góry :))

środa, 29 października 2014

Olsztyn

Żeby być zupełnie szczerą ostatnie tygodnie spędziłam nie tylko w Białymstoku. Zahaczyłam też w swojej wyprawie, tym razem samotnej, o Olsztyn.
Przebywałam sporo z rodziną, ale też samotnie spacerowałam, wyciszałam się, rozmyślałam, ot po prostu przebywałam sama ze sobą, co ostatnio było mi potrzebne. Ale i dużo słuchałam o właściwej drodze, przynajmniej dla mnie na tą chwilę - buddyjskiej diamentowej drodze. Można powiedzieć, że zupełnie przypadkiem, a może wcale nie przypadkiem - trafiłam w Olsztynie na festiwal buddyjski. Jednego dnia oglądałam film "Winter tour", w czasie kolejnych słuchałam wykładów nauczyciela buddyjskiego. Z każdym kolejnym dniem czułam się coraz lepiej, czułam się naładowana pozytywną energią, energią tych ludzi wokół, nauczyciela, Lamy Olego, który spoglądał na mnie ze zdjęcia, a może nawet samego Buddy, którego nauki przeze mnie przepływały. Przepływały, ale i coraz bardziej fascynowały. Sytuacja, w której osiąga się nirwanę, czyli doświadczenie trwałego szczęścia, niezależnie od czynników zewnętrznych, od wszystkich sytuacji, emocji, które nami targają, to coś niesamowitego, a jednocześnie sytuacja, którą można osiągnąć, a przynajmniej w jakimś stopniu się do niej zbliżyć. Sytuacja, która obecnie pociąga mnie dosyć poważnie :)
Jeśli też interesują was nauki o naturze umysłu, o pracy nad własnym umysłem, którego celem jest doświadczanie bezwarunkowego szczęścia, chociaż pewnie brzmi to dla was kosmicznie albo sekciarsko, ale zapewniam was, że tak nie jest :) - to dużo informacji znajdziecie na stronie www.buddyzm.pl A ja już następny wtorek wybieram się do Wrocławia do ośrodka buddyjskiego na moje pierwsze medytacje :) już nie mogę się doczekać :)


A poniżej trochę zdjęć, niestety niezbyt dobrej jakości. Jesień w Olsztynie :)

no i najlepsze lody - tutaj selerowo-jabłkowe ;)
a w tle wystawa buddyjska i XVI Karmapa










nie mogłam oprzeć się i zrobiłam zdjęcie - pruska baba jako ratownik medyczny ;D




działka Cioci i Wujka - Miśka nie chciała uśmiechnąć się do zdjęcia ;)








sobota, 25 października 2014

wyprawy na koniec świata c.d.

Kolejnego dnia wyruszyliśmy do Białowieży. Busikiem spod dworca pks - telepiącym się niemiłosiernie, który 70km przebył w dwie godziny :D No, ale dotarliśmy! Po drodze mijając prześliczne podlaskie wsie, z domkami identycznymi, albo nawet ładniejszymi, niż te, które widzieliśmy w skansenie (zobaczycie je w poprzednim poście), a także nieco magiczne rorzucone po wsiach stare cerkwie.
W Białowieży nocleg mieliśmy wykupiony w domu "Pod skansenem", który bardzo wam polecam. Właściciele bardzo mili. Ceny znośne, jak na super warunki, które tam zastaliśmy, a do tego można jeszcze wykupić wyżywienie - my skusiliśmy się na obiad w dniu przyjazdu. I za 20zł zostaliśmy mega zaskoczeni - zupa, której starczyłoby dla 20 osób, a nie dla 7 osobowej grupy - białoruska szurpa - przepyszna zupa z jagnięciną, która po prostu rozpływała się w ustach. Nie mogłam oprzeć się dokładce :) Na drugie niby zwyczajny obiad - karkówka, ziemniaki i mizeria - ale tak przepyszne, że aż chciało się jeść, chociaż po dwóch porcjach zupy już ledwie dawałam radę :D na deser, czyli ciasto miejsca już mi zabrakło, ale podobno też było pyszne.

Pierwszego dnia zdecydowaliśmy się na wyprawę trasą Żebra Żubra do rezerwatu pokazowego żubrów. Trasa jak się okazało przy wejściu była wprawdzie opisana jako zamknięta, ale postanowiliśmy zaryzykować :D A zamknięta była tylko z powodu uszkodzeń drewnianej kładki na trasie - udało nam się bez większych problemów je pokonać :)
A na miejscu - na wyciągnięcie ręki żubry, żubronie (czyli mieszanka żubra z krową), jelenie, łosie, dziki, był nawet ryś i żbik. Super miejsce. Trasa łącznie liczyła jakieś 7-8km.



wariaci na końcu świata :D


trasa Żebra Żubra




żubroń


chyba nie trzeba podpisywać łosia



no i żubry!




Drugiego dnia z rana wyruszyliśmy do Parku Pałacowego, gdzie umówieni byliśmy z przewodnikiem  - ponieważ do Białowieskiego Parku Narodowego wejść można wyłącznie z przewodnikiem, a także po wykupieniu biletu wstępu. Trasa standardowa liczy ok. 7-8km i czas na jej przejście to 3 godziny. Bilet normalny 6zł. Przewodnik 100zł dla całej grupy.

Ale wracając jeszcze do Parku Pałacowego - jego początki sięgają XVI w. i panowania na tych ziemiach Zygmunta Augusta i Stefana Batorego - z tamtych czasów w parku zachowały się okazałe dęby. Obecny wygląd (i angielski styl) park otrzymał w XIXw. już jako posiadłość rosyjskich carów. A nazwa "pałacowy" pochodzi od carskiego pałacu, który do dzisiejszych czasów niestety się nie zachował (najpierw w  1944r spłonął, a resztki władza kazała wyburzyć), jedyną pozostałością pałacu carskiego jest pałacowa brama. Obecnie w miejscu dawnego pałacu zobaczyć można nowoczesny obiekt z siedzibą dyrekcji Parku Narodowego, muzeum, wieżą widokową. Zdania na temat obiektu są podzielone :)

A Park Narodowy, do którego weszliśmy z przewodnikiem - super miejsce, ale którego charakteru nie poczulibyśmy aż tak, gdyby nie nasz zakochany w puszczy przewodnik, opowiadający m.in. o tym jak płakał po ścięciu jednego z wielkich dębów. Puszcza to miejsce niesamowite - poza niezbędną czasem - prawie zupełnie pozbawiony ludzkiej ingerencji - z tego powodu też przy wejściu wisi spora informacja o wchodzeniu na własne ryzyko - w każdej chwili spaść może nam na głowę kilkusetletnie drzewo. Na szczęście wyszliśmy stamtąd cali :)

jeden z najstarszych budynków w Parku Pałacowym - dworek myśliwski z 1845r.

i jedyna pozostałość po Pałacu Carskim - brama pałacowa

wejście do ścisłego rezerwatu - Białowieskiego Parku Narodowego

zaraz za bramą - na początku wygląda prawie jak normalny las

kładka dla zwiedzających

opowieści przewodnika o mchu na drzewach - pokazuje kierunek północny tylko klon (było jeszcze drugie drzewo, ale zapomniałam nazwy..) i tylko stojące idealnie pionowo ! W każdym innym przypadku wprowadzi nas w błąd.

moje ulubione zdjęcie z puszczy :)

kolejna z opowieści - jak leży powalone drzewo i jest puste w środku to prawie na pewno jest to lipa 

Po wyjściu z Parku Narodowego swoje kroki skierowaliśmy do restauracji Pokusa, polecanej przez wszystkich w Białowieży. Tam skusiliśmy się na pierogi z mięsem z dzika, niektórzy na zupę opieńkową. Dobre, ale nie powaliło mnie :)

A stamtąd po nieczynnych torach doszliśmy do zachowanej z czasów carskich stacji "Białowieża Towarowa". Obecnie odrestaurowanej - znajduje się tam restauracja Carska i pokoje dla gości. Warszawskich gości.
Tuż obok zaczyna się szlak oznaczony jako żółty - biegnący przez bagna. Trasa ok.4km. Dosyć urokliwa, ale po wszystkich poprzednich trasach - niezachwycająca, przynajmniej mnie. A do tego zaczynało się robić późno i musieliśmy przyspieszyć tempa, żeby zdążyć przed zmrokiem.
Wróciliśmy również po torach, tym razem nieco oddalonych od wioski - zdecydowanie trasa wyszła nam magiczna - były najpierw tory, potem lasy, łąki, aż wyszliśmy pod miejscowym sklepem - tuż przed zmrokiem :) Droga do domu - już po ciemku - też miała w sobie coś niezwykłego. Nagle z łąk i pól zaczęła podnosić się mgła, zanim dotarliśmy była już wszędzie.

To był męczący dzień - łącznie jakieś 20km, ale jakże ciekawy! A na koniec zrobiliśmy jeszcze ognisko przed naszym domkiem :)



Narewka - trasa przed bagna





ognisko - temperatura chyba zbliżała się do zera :D

a ja prawie przypaliłam sobie buty grzejąc nogi w ognisku :D

magia :)

Ostatni dzień w Białowieży upłynął nam w podgrupach - część wypożyczyła rowery i pojechała do rezerwatu dębów i do pogańskiego miejsca mocy, a ja z częścią dziewczyn zostałyśmy w wiosce - zrobiłyśmy sobie spacer "do centrum". Zjadłyśmy litewską cynamonkę-czyli bułkę z cynamonem, odwiedziłyśmy sklep z wschodnimi alkoholami - gdzie kupić można było wódkę w butelce w kształcie matrioszki :)
A po południu czas było jechać do Białegostoku, bo już o 6 rano następnego dnia wracaliśmy do domów.

Wszystkim polecam taką szaloną wyprawę na koniec Polski - do granicy białoruskiej mieliśmy jedyne 4 km! 
stat4u